Na trasie Czarnego Protestu stanął plakat z rozerwanym w wyniku aborcji dzieckiem. Ale feministki udawały, że go nie zauważyły.
- Ja też kiedyś byłam feministką. Ale przeszło mi w 10 minut, gdy zobaczyłam w feministycznej gazecie triumfalistyczny opis "zwycięstwa" pewnej mamy, której udało się na szpitalu wymusić aborcję swojego dziecka. Wtedy zrozumiałam, że feministkom nie chodzi o dobro kobiet - mówi Agnieszka Januszewska, która stanęła razem z wolontariuszami Fundacji Życie i Rodzina z antyaborcyjnym plakatem na trasie Czarnego Marszu feministek.
Odgrodzone policyjnym kordonem feministki przeszły udając, że nie zauważają zdjęcia ciała kilkunastotygodniowego dziecka, rozerwanego w wyniku aborcji. Podchodzi tylko jeden z młodych mężczyzn. - Tyle dzieci ginie codziennie z głodu. Po co pokazujecie ten plakat? - pyta.
- Chcemy, żeby kobiety, które idą z hasłami wolnego dostępu do aborcji znały prawdę o tym, czego się domagają - odpowiada Patrycja Zdziech. - To nie jest prawo kobiet. To za każdym razem zabicie niewinnego dziecka. Co roku w Polsce ginie w ten sposób około 500 dziewczynek. W majestacie prawa. A feministki tłumaczą, że chcą ratować kobiety. Niech ratują najpierw te najmniejsze. One nie mogą się bronić - dodaje.