Dobrze pamięta przysięgę przed kościołem garnizonowym przy ul. Długiej. Zabrzmiało: „Boże, coś Polskę”, ale więcej było płaczu niż śpiewania. Dostała legitymację i menażkę.
To była pierwsza noc bez mamy. W Powstaniu Warszawskim każdy dorastał szybko. Danusia nauczyła się też kląć.
– Często słyszę pytanie, czy się bałam, ale mnie nikt w życiu krzywdy nie zrobił, więc szłam nieświadoma zagrożeń. Owszem, okupacja przerażała, ale nie osobiście. Zaczęłam się bać, kiedy na Zakroczymskiej usłyszałam świst pocisków snajpera. Wtedy do mnie dotarło, że mogłam już nie żyć – wspomina Danuta Dworakowska.
Pierwsze dni zrywu były jednak dość spokojne. Choć pamięta chwilę, gdy szła ul. Freta, odruchowo przykucnęła, słysząc złowrogi huk. Spojrzała do tyłu: domu, obok którego właśnie przeszła, już nie było. Widok twarzy chłopca, którą zobaczyła wśród innych rannych, prześladuje ją do dziś.
– Gdy śmierć zabierała moich kolegów, gdy była każdego dnia tak blisko nas, zrozumieliśmy, że to może spotkać każdego. Dla młodego człowieka pierwsze zetknięcie się ze śmiercią było straszne. Jest tyle tych wojen, ginie tylu synów i braci. Czy naprawdę nie ma sposobu, by żyć, nie zabijając się? Jesteśmy dziećmi Kaina, nie Abla – myślała wówczas i zastanawia się także dziś Danuta Dworakowska. Żartuje, że skoro człowieka Pan Bóg stworzył na końcu, to może był już trochę zmęczony i dlatego nie do końca mu się udało.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.