- Nie jestem politykiem, biznesmenem, czy graczem. Nie jestem też czarodziejem, cudotwórcą i geniuszem. Jeśli takie pokładacie we mnie nadzieje, rozczarujecie się. Chcę być przede wszystkim duszpasterzem - mówił nowy metropolita warszawski podczas ingresu.
Oby Kościół był jak ogień
Homilia wygłoszona podczas ingresu do archikatedry warszawskiej, Warszawa, 14 grudnia 2024 r.
Siostry i Bracia,
(wybaczcie, że nie będę używał innych tytułów związanych z waszymi urzędami, stanowiskami, funkcjami i dystynkcjami. Teraz bądźmy dla siebie po prostu siostrami i braćmi!).
Pragnę jak najserdeczniej was pozdrowić. Tych, którzy oglądają nas teraz za pośrednictwem telewizji (dziękuję za te transmisje!) i tych, którzy zechcieli przybyć osobiście do warszawskiej katedry i sąsiadującego z nią kościoła Ojców Jezuitów. Szczególnie serdecznie dziękuję tym, którzy, aby tu dzisiaj być, musieli przebyć długą podróż. Wiele to dla mnie znaczy! Dziękuję.
Tegoroczny liturgiczny Adwent jest już za połową. Jutro „Niedziela Radości”. Niedziela Gaudete. Rzecz jasna, cztery fioletowe tygodnie, które co roku przeżywamy pod koniec roku, nie są tylko po to, by przygotować nas na kolejne święta Bożego Narodzenia. Bardziej są po to, by uświadomić nam coś nieskończenie ważniejszego i bardziej dla nas podstawowego: że nasze życie tu na ziemi, więcej: całe istnienie wszechświata, to jest jeden wielki adwent, który kiedyś się skończy. Przygotowuje on nas jedynie na wieczne spotkanie z Bogiem!
Pięknie przypominają o tym brewiarzowe hymny, odmawiane w tych dniach:
„W tym świętym czasie oczekiwania
Równajmy ścieżki naszego życia
By Pan nas zastał przygotowanych
Na swoje przyjście (…)
A kiedy wróci na końcu czasów
By sądzić ludzi za ich uczynki
Niech Jego łaska i miłosierdzie
Przeważą winę…”.
Siostry i Bracia,
skoro będzie koniec i skoro nie wiadomo, kiedy to będzie, to jesteśmy wezwani, by ciągle czuwać. Kościół nie ma nic innego do roboty, jak czuwać i wyglądać przyjścia Pana. „Niech będą przepasane biodra i zapalone pochodnie, mówi Chrystus, a wy bądźcie podobni do ludzi oczekujących swego Pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć gdy nadejdzie i zakołacze” (Łk 12,35-36).
Tak, życie na ziemi jest jak most. Można przez niego przejść, ale nie można na nim zamieszkać. Ale jednocześnie to przechodzenie przez most doczesnego życia powinno być jak najbardziej aktywne, uważne i ważne. Chrześcijaństwo jest wcielone, zaangażowane w ten dzisiejszy świat i mocno w nim obecne. Duchowość chrześcijańska, adwentowa duchowość, dotyka konkretnie, konkretnego życia ludzi; ich spraw osobistych i ich zaangażowań społecznych. Chrześcijaństwo uwięzione jedynie w domowych pieleszach lub w tzw. kościelnej kruchcie; nieaktywne, „odcielone” i bierne, byłoby chrześcijaństwem zdradzonym! Kościół nie może dać się całkowicie przeniknąć ziemskim sprawom, bo jego zadaniem jest czuwać, aż Pan powróci; ale też Kościół nie może całkowicie uciec od ziemskich spraw, bo jego czuwanie odbywa się na ziemi.
Siostry i Bracia,
właśnie w takim adwentowym czasie przychodzi mi podjąć posługę Biskupa Warszawy. Sprawa zaskakująca i niespodziewana. Tak dla mnie, jak i chyba dla nas wszystkich. Czuję się trochę jak biblijny Abram (wtedy tak się jeszcze nazywał), który w ustabilizowanym już momencie swego życia usłyszał słowa: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci wskażę” (Rdz 12,1). Oczywiście Abram był w sytuacji dużo trudniejszej niż moja. Po pierwsze, miał już siedemdziesiąt pięć lat (por. Rdz 12,4), a po drugie – i to było chyba trudniejsze - nie wiedział, dokąd ma iść (por. Hbr 11,8). Bóg, na początku jego drogi, nie podał mu dokładnego adresu, wymagał zaufania absolutnego. Zostaw to, co masz i idź za tym, czego nie masz. Jedyne, co dostajesz, to moje Słowo i zawarta w nim obietnica.
I jak mówi Pismo: „Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał” (Rdz 12,4). Ja mam dużo łatwiej: lat trochę mniej, a adres jest podany.
I choć na tę chwilę jest we mnie jeszcze dużo żalu i tęsknoty za Katowicami, za – do dzisiejszego poranka – moją archidiecezją – za miejscem, a przede wszystkim za ludźmi, i choć myślałem, że Śląsk będzie ostatnią przystanią, w której zacumuję biedną łódź mojego życia, nim ostatecznie wpłynie ona do wiecznego portu zbawienia, to skoro Kościół chce inaczej, przyjmuję jego „chcę”. Ono jest moim. Chcę odtąd z radością oddać Kościołowi w Warszawie wszystkie moje siły i całe serce, a Ojcu świętemu Franciszkowi, na ręce tu obecnego Arcybiskupa Nuncjusza, składam serdeczne podziękowanie za to wezwanie i za to zadanie.
Warszawa i stołeczna archidiecezja nie jest mi nieznana. Tu, w niedalekim Ołtarzewie, mieszkałem przez bite dziesięć lat, tu na warszawskim UKSW broniłem doktorat, tu w Niepokalanowie miałem miejsce duchowego wytchnienia, a na piaszczystych ścieżkach Kampinosu wytchnienia bardziej fizycznego. Tu, w kaplicy Baryczków, nieraz modliłem się przed cudownym krucyfiksem, który od pięciu już wieków jest niezwykłą świętością dla mieszkańców Warszawy. Tu mieszka wielu moich przyjaciół i znajomych, tak świeckich, jak i duchownych. Wiem, gdzie jest Ursynów, a gdzie Mokotów, gdzie Koło, a gdzie Bielany, gdzie Babice, Lewiczyn, a gdzie Grójec. Wiem, który to most Siekierkowski, a który Łazienkowski. Wiem, że Warszawa i diecezja nie tylko da się lubić, jak śpiewamy w popularnym hicie, ale z łatwością można je pokochać: Warszawę i „pod-Warszawę”.
Z jednej strony, jest dla mnie dziś obciążeniem świadomość tego, kto przede mną zasiadał na tej katedrze. To wielcy ludzie Kościoła i Polski. Wśród nich kardynał August Hlond, abp Zygmunt Szczęsny Feliński, czy niezłomny Prymas Tysiąclecia, kard. Stefan Wyszyński. Ludzie kanonizowani i beatyfikowani. Święci. Gdzież by mi przyszło kiedyś pomyśleć, że będę ich następcą. Z drugiej strony jestem przekonany, że oni są nie tylko mi bliscy, ale że teraz są blisko mnie. Krótko po otrzymaniu papieskiej nominacji wpadł mi w ręce fragment „Zapisków więziennych” kard. Stefana Wyszyńskiego. Bardzo mnie on dotknął. To modlitwa Wielkiego Prymasa. „Daj pomoc, Ojcze, by w życiu moim już nic nie było tylko dla mnie, tylko dla mojego upodobania, tylko dla mojego zadowolenia, dla dogadzania sobie, dla zaspokojenia własnych pragnień (…). Spraw, abym oszczędzał czasu dla siebie, abym go miał zawsze dla Ciebie i dla Twoich spraw (…). Nie wiem, czy zdołam to uczynić, ale wiem, jak bardzo tego pragnę”.
Z wdzięcznością wspominam także posługę kardynała Józefa Glempa oraz – odchodzącego właśnie na emeryturę – kardynała Kazimierza. Księdzu Kardynałowi dziękuję, razem z archidiecezją i metropolią, za minione prawie osiemnaście lat, szczególnie zaś za wytrwałość, choć często była to wytrwałość w samotności. Dziękuję za skłonność do budowania mostów, a nie do wznoszenia obronnych murów i kopania fos. Chciałbym iść tą drogą. Dziękuję także za pełen kultury, życzliwości i spokoju sposób przekazywania rządów w diecezji.
Do Warszawy przychodzę jako duszpasterz. Nie jestem politykiem, biznesmenem, czy graczem. Nie jestem też czarodziejem, cudotwórcą i geniuszem. Jeśli takie pokładacie we mnie nadzieje, rozczarujecie się. Chcę być przede wszystkim duszpasterzem i chcę – jak napisał to Ojciec święty Franciszek w skierowanej do mnie bulli – najpierw umacniać w wierze wierzących, dzielić się z nimi Słowem, przekazywać im Boski Chleb i iść razem przez adwent naszego życia. Czasem podtrzymać, czasem podnieść, czasem pokazać kierunek, czasem tylko po prostu iść. Nie za szybko, bo znużą się słabi, i nie za wolno, bo znudzą się silni.
Chciałbym iść razem, synodalnie, w najgłębszym rozumieniu tego słowa, mając nadzieję, że i wy, bracia i siostry, duchowni i świeccy, czasem mnie podniesiecie, czasem podtrzymacie, czasem pokażecie kierunek, czasem upomnicie, ale nigdy nie przekreślicie. Że będziecie. Proszę o to biskupów współpracowników: Piotra, Rafała i Michała, wszystkich duchownych i świeckich. Każdą i każdego z was.
Liturgia Słowa stawia dziś przed nami Eliasza, starotestamentalnego proroka, który odegrał wielką rolę w historii Izraela. Jego imię „Eliasz”, to jednocześnie program działalności – oznacza tyle, co „Jahwe jest moim Bogiem”. Taki właśnie był Eliasz; człowiekiem, dla którego liczyło się przede wszystkim prawo Boże. Pod tym względem był absolutnie jednoznaczny, nie kompromisowy i niechwiejny. Jak słyszeliśmy przed chwilą (por. Syr 48,1) był jak ogień; żarliwy, gorący, rozpalony. W jego czasach w Izraelu dochodziło do otwartego synkretyzmu. Obok Boga Jahwe lud czcił niejakiego Baala: bożka, pozornie dodającego ludziom otuchy, od którego – jak wierzono – pochodził dar deszczu, i któremu w związku z tym przypisywano moc obdarzania pól urodzajnością, a ludzi i bydło – płodnością.
Lud utrzymywał wprawdzie, że idzie za Panem, Bogiem niewidzialnym i tajemniczym, ale były to tylko słowa. Pusta, martwa teoria. W rzeczywistości ludzie, biorąc przykład ze słabych kapłanów i pseudoproroków, szukali bezpieczeństwa w bożku, który był dla nich jasny, zrozumiały i przewidywalny, od którego, jak sądzili, w zamian za składane ofiary, mogliby zyskać doczesny dobrobyt. Izrael ulegał czarowi bałwochwalstwa, tej starej jak świat i stałej pokusie człowieka wierzącego, łudzącego się, że może „dwom panom służyć” (por. Mt 6,24, Łk 16,13).
Eliasz zaś mówił prawdę. Ostro występował w obronie Jedynego Boga, zwalczał kult Baala, choć w tym celu musiał przeciwstawić się królowi, a zwłaszcza jego małżonce, która sprowadziła do Izraela kult tego bożka i była jego gorliwą wyznawczynią. Izebel nienawidziła proroka, a jednocześnie się go bała. Wiedziała, że cały – choćby nie wiadomo jak silny – aparat władzy państwowej opartej na kłamstwie nie pokona jednego człowieka, który mówi prawdę. Może go zabić, ale nie może go zwyciężyć!
Eliasz nieustannie musiał konfrontować się z duchową bylejakością ludu, a także z władzą i jej mechanizmami. Mógł odpuścić, ważniejsza jednak była dla niego wierność Bogu i przyjętym zasadom, choć było to tym trudniejsze, że był nie tylko w mniejszości, ale był sam!
Większość, jak to zwykle większość, uległa, bojąc się pewnie o swoją skórę i pragnąc „świętego spokoju”, choć ten tak zwany „święty” spokój, zawsze jest w istocie spokojem diabelskim.
Po swym burzliwym i ognistym życiu, Eliasz został wzięty do nieba na – a jakże – ognistym rydwanie (por. 2 Krl 2,11). Rabini żydowscy uczyli, że Eliasz przyjdzie powtórnie na ziemię, a jego przyjście będzie bezpośrednim znakiem nadchodzącego Mesjasza. Gdy więc Chrystus ogłosił się Mesjaszem jego przeciwnicy, jako koronny argument przeciwko temu wysuwali twierdzenie, że przecież nie wrócił jeszcze Eliasz. O to właśnie pytają uczniowie Chrystusa w usłyszanej przed chwilą Ewangelii (por. Mt 17,10-13). Schodzą z góry Przemienienia, gdzie byli świadkami prawdziwej teofanii i słyszeli słowa: „To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie” (Mt 17,5). Ale co z Eliaszem, pytają, dlaczego nie przyszedł? Skoro Ty Jezu jesteś Mesjaszem, to gdzie jest Eliasz? Owszem, odpowiada Pan, Eliasz przyszedł, tylko, że ludzie go nie poznali.
Bracia i Siostry,
Kościół potrzebuje dziś ducha Eliasza, tego samego, który był widoczny w życiu patrona naszej katedry, św. Jana Chrzciciela. Więcej: Kościół ma być jak Eliasz, jak ogień; nie taki ogień, który niszczy i zabija, ale który przynosi światło i ciepło, rozświetla i rozgrzewa. Kościół, który sam jest wewnętrznie rozpalony miłością Chrystusa i który zapala tą miłością współczesny świat.
Choć pierwszym moim zadaniem jest – jak powiedziałem – umacnianie w wierze wierzących, chciałbym, by przyjęci przez Biskupa Warszawy poczuli się także ci, którzy są niewierzący, niedowierzający, czy wierzący inaczej. Także ci, którzy uciekają z Kościoła, niczym dwaj uczniowie idący do Emaus (por. Łk 24,13-35). Ludzie zawiedzeni Kościołem, rozczarowani nim, ludzie, którzy z Kościołem i w Kościele nie wiążą już żadnych nadziei, skrzywdzeni i wykluczeni. Ludzie, którzy się spodziewali i nie otrzymali. Ludzie, którzy odchodzą z Kościoła w poszukiwaniu Boga, bo jak mówią „w Kościele Boga już nie ma”. Nie jestem naiwny: wiem, że wielu takich ludzi mieszka w Warszawie i wokół niej.
„Człowiek jest drogą Kościoła”, napisał św. Jan Paweł II w encyklice „Redemptor hominis”. Nie napisał, że ludzie są drogą Kościoła, ani tym bardziej, że drogą Kościoła jest ludzkość, nie napisał też, że drogą Kościoła jest jedynie człowiek wierzący i świątobliwy. Nie! „Człowiek jest drogą Kościoła”. Po prostu! Każdy człowiek. I każdego człowieka Kościół ma odnaleźć, do każdego chcieć dotrzeć, z każdym się spotkać. Inaczej byłby jak dym, który pozostał po ogniu, nie zaś jak ogień.
Chciałbym, aby taki był Kościół w Warszawie i wokół niej. Aby dla każdego miał jakąś propozycję: inną dla głęboko wierzących, inną dla wierzących mniej głęboko, inną dla poszukujących, inną dla niewierzących. By nie bał się być Kościołem „różnych prędkości”. Dla jednych będzie przede wszystkim matką, dla innych przyjacielem, dla innych wychowawcą i nauczycielem, dla innych ciekawym towarzyszem drogi, a dla jeszcze innych tylko sąsiadem. Dla nikogo jednak niech nie będzie wrogiem. I oby nikt nie traktował Kościoła jak wroga, jak raka, złośliwą narośl na tkance organizmu współczesnego polskiego społeczeństwa, narośl którą trzeba zniszczyć, lub jak nic, które można zlekceważyć. Kościół nie jest też draniem, cwaniakiem, złodziejem, czy kłamcą.
Drodzy Bracia Księża,
chcę powiedzieć dwa słowa do was. Czy jest szansa na zbudowanie między nami więzi? Jeśli jest nadzieja, to jest i szansa. Wiem, że pierwsze kroki muszę zrobić ja. Pierwsze impulsy muszą wyjść ode mnie. Nie wystarczy więź zbudowana na strachu i urzędzie, choć chcę, byście posłuszeństwo Kościołowi i Biskupowi traktowali poważnie. By nie było to jednak chłodne posłuszeństwo oparte na lęku, ale na relacji ojcowsko-synowskiej. Chciałbym być dla was ojcem. Nie ojcem niemowląt, których trzeba zastępować w codziennych czynnościach i nie ojcem małych dzieci, którym trzeba tłumaczyć sprawy oczywiste, ale ojcem dorosłych mężczyzn. Kimś, kto daje wsparcie, lecz nie wyręcza w myśleniu i działaniu. Kimś, z kim można porozmawiać i pobyć.
Od dzisiaj w czasie każdej mszy św. będziecie mówić: „z naszym biskupem Adrianem”. Chciałbym, aby to „z naszym”, nie było jedynie liturgiczną frazą. Bym był waszym, twoim, biskupem. Byście po kilku latach nie pytali mnie: Księże Biskupie, jak księdzu jest u nas? Ale: jak księdzu jest z nami? A najlepiej: jak nam jest z nami?
Jeśli chcemy, by Kościół był jak ogień, bądźmy nim my sami. Płońmy, Bracia! Żyjmy prawo, porządnie, prostolinijnie i pobożnie. Płońmy, Bracia! To się jednak nie stanie bez codziennego wchodzenia w ogień, w miłość Chrystusa, która płonie w Jego Sercu, gorejącym ognisku miłości, jak przypomniał nam papież Franciszek w swojej najnowszej encyklice.
Rozpalajmy się codziennie przy ołtarzu, podczas mszy świętej, przy adoracji Najświętszego Sakramentu i przy Jego Słowie. Św. Jan od Krzyża, którego wspominamy dziś w liturgii powiedział, że dzięki medytacji Słowa Bożego zdobywamy „jakieś poznanie i trochę Boga”, a na innym miejscu, że pod koniec adwentu naszego życia będziemy sądzeni z miłości. Radził więc: „gdzie nie ma miłości, tam połóż miłość, a znajdziesz miłość”.
Wiem też, że wielu z was nie ma dziś siły być jak ogień, że czujecie się wypaleni, że potrzebujecie rozpalenia na nowo charyzmatu, który został wam dany przez włożenie rąk (por. 2 Tm 1,6). Nie straćcie wiary, że to jest możliwe. Dla was szczególnie są usłyszane przed chwilą słowa św. Jana Apostoła: „Popatrzcie jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi i rzeczywiście nimi jesteśmy” (1 J 3,1).
Nie ma takiej ciemności, która by nie przeminęła. Wiem to nie dlatego, że przeczytałem o tym w podręcznikach do ascetyki chrześcijańskiej. Wiem, bo sam tego doświadczyłem. Wiem, co to noce ciemne, poczucie nieobecności Boga, wiem co to suchość modlitwy, „braksmak” po przyjęciu komunii świętej. Wiem co to znaczy gdy czekasz na telefon od kogoś, z kim chciałbyś pogadać, a telefon milczy. Wiem, co to jest budzić się o wpół do czwartej w nocy. Czasami noc w noc. Wiem, co to oczekiwanie na owoce, gdy owoców brak. Wiem, co to poczucie bezsensu i bezcelowości życia. Wiem, co to samotność pośród tłumu.
Wspierajmy się więc także w naszych ciemnościach. „Każdy, kto pokłada w Nim nadzieję, uświęca się, tak jak On jest święty” (1 J 3,3).
Liczę także, że płonącymi ogniskami będą w naszej archidiecezji wspólnoty zakonne i osoby konsekrowane. Bądźmy jak Założycielki i Założyciele naszych wspólnot. Jak Dominik i Franciszek, jak Wincenty Pallotti i Matka Teresa z Kalkuty, jak Ignacy Loyola i Franciszka Siedliska. I jak tylu, tylu innych. A jeśli nie umiemy być jak oni, to przynajmniej tego pragnijmy. Mamy te same środki do dyspozycji i te same możliwości. Czytamy tę samą Ewangelię. Im się udało, czemu miałoby nie udać się nam?!
Siostry i Bracia,
na początku mojej drogi serdecznie was wszystkich zapraszam do wspólnej drogi. Wszystkich. Mieszkańców Warszawy i „pod-Warszawy”. Także mieszkańców i pracowników domów w Alejach Ujazdowskich, na Krakowskim Przedmieściu, przy Wiejskiej, czy placu Bankowym. Albo jest wspólna droga, albo wspólne stanie w miejscu, albo każdy idzie w swoją stronę, czasem nawet przeciwną. Wspólna droga jest lepsza. Lepiej być pielgrzymem nadziei, idącym pośród innych pielgrzymów nadziei, niż iść samotnie. A najgorzej jest być włóczęgą rozpaczy.
Niech w tej pielgrzymce pomagają nam wielcy święci Warszawy i archidiecezji. Ci kanonizowani i beatyfikowani. Tylu ich jest. Tylu było związanych także z tą wspaniałą świątynią. I niech nam pomagają także „święci z sąsiedztwa”, jak nazywa ich papież Franciszek. Niekanonizowani, a święci, których było i jest bez liku. Mieszkali i mieszkają w Warszawie i wokół niej, cierpliwie i twórczo czekając na koniec swego życiowego adwentu i adwentu świata.
Najbardziej zaś zwróćmy się w stronę Maryi, Patronki Warszawy, Pani Łaskawej. Jej powierzajmy siebie i naszą przyszłość oraz przyszłość świata, szczególnie zaś tych jego części, gdzie toczy się teraz wojna.
Módlmy się słowami starodawnej modlitwy Alma Redemptoris Mater, która w Adwencie brzmi szczególnie wymownie:
„Matko Odkupiciela, z niewiast najsławniejsza,
Gwiazdo Morska, do nieba ścieżko najprościejsza,
Tyś jest przechodnią bramą do raju wiecznego,
Tyś jedyną nadzieją człowieka grzesznego.
Racz podźwignąć, prosimy, lud upadający,
w grzechach swych uwikłany, powstać z nich pragnący,
Tyś cudownie zrodziła światu Zbawiciela,
Tyś sama wykarmiła Twego Stworzyciela.
Panno, przedtem i potem ze świata podziwieniem,
uczczona Gabryjela wdzięcznym pozdrowieniem;
Racz się wstawić, o Panno, za nami grzesznymi,
ratuj nas, opiekuj się sługami Twoimi. Amen”.
+ Adrian J. Galbas SAC