Prycze były trzypiętrowe. Początkowo każdy zajmował swoją, pod koniec na zsuniętych łóżkach nocowało po pięciu. 16-latek był chudy, więc spał w środku, na krawędziach. Eugeniusz Bądzyński przeżył jeden z najgorszych niemieckich obozów.
Nawet dziś, gdy Eugeniusz Bądzyński, rocznik 1928, opowiada o warunkach życia w Dachau, ma w oczach łzy. Miał 16 lat, gdy trafił do jednego z najgorszych hitlerowskich obozów. Ale Bóg czuwał nad jego życiem.
Do wzorcowego hitlerowskiego obozu, w którym według różnych szacunków śmierć poniosło od 31 tys. do nawet 148 tys. ofiar, trafił po morderczej podróży w bydlęcych wagonach. Niemcy skierowali go z Dułagu 121 w Pruszkowie, okrężną trasą przez kilkanaście większych stacji. Przeżył, bo gdy Niemcy wypędzali go z Zielonki, mama zaopatrzyła go w kilkanaście kostek cukru.
Głowy ogolono do zera i nadano każdemu numer. Eugeniuszowi przypadł 106535. Pierwszego cudu doświadczył dzięki sąsiadowi, Marianowi Kulczyckiemu, który uratował go od wywiezienia z obozu na egzekucję. Ukrył się pod pryczą na kilka godzin. Słyszał tylko jak księża udzielają rozgrzeszenia i błogosławią na ostatnią drogę tych, którym nie udało się uratować. – Żaden z nich nie wrócił, wszyscy rozstrzelani. Dla mnie to był znak, że mam żyć – wspomina, ocierając łzę.
Węźniowie byli zmuszani do wyniszczającej pracy na torfowiskach i w piaskarniach. W obozie przeprowadzano na więźniach zbrodnicze pseudomedyczne eksperymenty.
Przeczytaj także: