Prycze były trzypiętrowe. Początkowo każdy zajmował swoją, pod koniec na zsuniętych łóżkach nocowało po pięciu. 16-latek był chudy, więc spał w środku, na krawędziach. Eugeniusz Bądzyński przeżył jeden z najgorszych niemieckich obozów.
Drugiego cudu doświadczył, gdy zachorował na tyfus plamisty, na przełomie stycznia i lutego 1945 r. Na taczce trafił do obozowego szpitala już tracąc przytomność. – Dostałem szalonej gorączki. Położyli na dolnej pryczy, na której czekano, czy ktoś się wybudzi w określonym czasie. Jeśli nie, to żywy czy martwy, trafić miałem do krematorium. Tuż przed, otworzyłem oczy. Ktoś pomógł wdrapać się na piętro łóżka – wspomina. Włoch i Holender, których położyli na jego miejsce poszli do pieca.
A on wrócił do pracy na plantacjach, od rana do wieczora, z głodowymi racjami żywnościowymi i karami chłosty, czy słupka, czyli wieszania z rękami do tyłu na godzinę lub dłużej. Niewielu wierzyło, że przetrwają obóz. W obliczu nadchodzącego frontu Niemcy, z rozkazu Himmlera, mieli wymordować wszystkich więźniów 29 kwietnia 1945 r. Rozkaz miał być wykonany o godzinie 21. Duchowni polscy, zgrupowani w blokach numer 28 i 30 podjęli wówczas „Akt oddania się w opiekę św. Józefowi”, poprzedzony nowenną. 22 kwietnia złożyli przyrzeczenie, że gdy uratuje ich przed śmiercią, zobowiązują się pielgrzymować przed jego wizerunek w sanktuarium kaliskim. Wśród nich był przyszły abp Kazimierz Majdański. Modlitwa przyniosła skutek.
Tomasz Gołąb /Foto Gość - To był trzeci cud, którego doświadczyłem w Dachau. Największy – mówi Eugeniusz Bądzyński.
Obóz w Dachau wyzwolili Amerykanie, 29 kwietnia 1945 r. Eugeniusz Bądzyński do podwarszawskiej Zielonki wrócił w święto Przemienienia Pańskiego. W tym roku z żoną obchodzą 60-lecie małżeństwa. Świętować je będą przed wizerunkiem św. Józefa Kaliskiego, gdzie co roku pielgrzymowali duchowni, którzy przeszli przez katorgę Dachau.
Przeczytaj także:
Cały artykuł do przeczytania w w edycji warszawskiej najnowszego "Gościa Niedzielnego"