- Kiedy byłem młody, nie miałem wątpliwości, że trzeba zginąć za ojczyznę. A teraz nie wiem, czy nie jest konieczne, by być Jankiem, co psom szyje buty - mówi Jan Englert.
Utrata ideałów, wyrzeczenie się mrzonek? Z wielkiej, jubileuszowej premiery „Kordiana” takie przesłanie nie wynika. Może dlatego, jak mówi reżyser, ten dramat uwiera? Czy jak kamyk, którego nie możemy się pozbyć? Czy jak kamień, który ciąży na naszym sumieniu? I co z tym kamieniem zrobić?
Kłopot z rozliczeniem naszej historii polega na bałaganie. Na bałaganie pojęć i ocen - mówi reżyser. Myślowych, emocjonalnych, politycznych... Jan Englert z dystansem do tego, co robił, co robi i co będzie robić, wie że nie dla wszystkich to będzie równie ważne. Ale ma świadomość, że Teatr Narodowy jest okrętem flagowym. Jak okręt admiralski wśród flotylli łódek, kajaków, trawlerów, kutrów. Taki teatr nie może być zły, musi być co najmniej średni. I chociaż robi wszystko z największym wysiłkiem i zaangażowaniem, nie opuszcza go ironia. Tak, jak nie opuszczała Słowackiego.
Nagle wplata do tekstu Kordiana zakończenie wiersza „Testament mój”, który nie ma w sobie nic z ironii, z dystansu. Bo tacy jesteśmy. I taki jest ten jubileuszowy spektakl Kordiana. Ale żeby w tej beczce miodu zmieścić łyżkę dziegciu, przypomina tym, którzy albo nie wiedzieli albo zapomnieli, że nasza narodowa pieśń „Boże, coś Polskę” napisana była przez Alojzego Felińskiego na zamówienie wielkiego księcia Konstantego na cześć Króla Królestwa Polskiego, czyli cara Rosji. Choć przed uroczystością koronacji cara na króla Polski, mimo licznych szpiegów krążących po Warszawie, odzywa się śpiew Żołnierza „Boże, pochowaj nam króla”. Czy ma to znaczenie, że po wielu latach, po wielu przekształceniach hymnu „Boże, coś Polskę” ze ściśniętym sercem śpiewaliśmy przed żoliborskim kościołem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”?