Janina Kalinowska przeżyła, bo przygniotło ją ciało zastrzelonej matki. Helenie Ciszek schronienie zaproponowała ukraińska sąsiadka, gdy w Wigilię banderowcy zbliżali się do wsi. Alfredzie Madziak udało się uciec, ale widziała jak siostry i tatę bito łopatą, dźgano widłami, kopano i okładano kolbami karabinów. Losy dziewięciu dziewczynek z Wołynia opisała Anna Herbich.
Historie kobiet łączy jedno. Mimo piekła, które przeszły w młodym wieku, potrafiły poskładać sobie życie od nowa.
– Były pozostawione same sobie. Niektóre trafiły do sierocińca. Nie doświadczyły opieki psychologa. Odnalazły jednak w sobie siłę, by trwać. Wyszły za mąż, urodziły dzieci. Wyjazd w rodzinne strony przez wiele lat był dla nich trudny, także z powodów formalnych. Traumatyczne obrazy z rzezi pozostały w ich pamięci do dziś – mówiła w Przystanku Historia na spotkaniu promujący książkę „Dziewczyny z Wołynia” jej autorka Anna Herbich.
Zauważyła, że ich wspomnienia są często jedyną pozostałością po ludobójstwie. - Na Wołyniu jest wiele dołów śmierci, które nie są nawet oznaczone. Stowarzyszenie Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu, którego prezesem jest Janina Kalinowska, jedna z bohaterek książki, stawiało krzyże w miejscach kaźni. Od roku nawet tego robić nie może. Zostały też wstrzymane ekshumacje. Obecnie miejsca mordu są często porośnięte lasem lub łąkami. Banderowcy nie tylko bestialsko mordowali ludzie, ale także palili domostwa, rabowali mienie czy wyrywali sady, bo chcieli zniszczyć wszelkie ślady polskości – przypomniała.
Helena Lipczyńska (urodzona w 1935 r.) doskonale pamięta niedolę wołyńską. Gdy z rodzicami uciekali wozem przez las, na drzewach wisiały kobiety z obciętymi piersiami Agnieszka Kurek-Zajączkowska /Foto Gość Potwierdziła to uczestnicząca w spotkaniu Janina Wójcik, Kresowianka, której losy znalazły się na kartach książki.