W Warszawie, 300 km od morza, powstał dalekomorski szkuner. Zbudowali go podopieczni Pensjonatu Socjalnego "Św. Łazarz".
Po wyjściu ze szpitala energicznie zabrał się do pracy. Okazało się, że wśród pensjonariuszy „Św. Łazarza” znalazł się marynarz, spawacz i wiele innych, bardzo przydatnych „złotych rączek”. W pracę zaangażowali się też fachowcy od budowy takich jednostek: pracownicy politechnik, szkutnicy, instruktorzy żeglarstwa oraz wolontariusze. Wśród tych ostatnich było nawet trzech mieszkańców Osaki – artystów sztuki współczesnej, którzy w 2016 r. z grupą Japończyków zwiedzali Warszawę i tak zachwycili się ursuskim statkiem, że potem przez 2,5 miesiąca na pokładzie szlifowali relingi. Pracujący „po sąsiedzku” prawnicy z zaciekawieniem spoglądali na powstający za płotem kadłub, aż wreszcie przynieśli budowniczym drewniane koło sterowe.
- Przez te dwanaście lat przy powstawaniu szkunera pracowało ponad stu bezdomnych. Niektórzy krótki czas, ale jest kilka osób, które poświęciło tej pracy parę lat – mówi Waldemar Rzeźnicki, kierownik budowy jachtu oraz jego kapitan. - Sami załatwialiśmy materiały, wydzwanialiśmy na Słowację, żeby tam kupić taniej blachę, pożyczaliśmy maszyny i 100-tonowe lewarki. Ile mogliśmy, robiliśmy sami. Jak przyznaje ciosem dla budowniczych była nagła śmierć o. Bogusława w 2009 r., kiedy statek dopiero co wyrastał z ziemi. Postanowili kontynuować jego dzieło, które dla bezdomnych było symbolem spełniających się marzeń i nadziei na lepszą przyszłość.
Stanisław Samsel poświęcał budowie każda wolną chwilę
Joanna Jureczko-Wilk /Foto Gość
- Na grobie o. Palecznego w Tarnowskich Górach poczułem, że ten statek to jego testament. I że my musimy go wykonać – mówi Sławomir Michalski, dawny stoczniowiec, który w pensjonacie „Św. Łazarz” chciał tylko przetrzymać jedną zimę. Wznoszenie jachtu tak go wciągnęło, że pracował na nim jako spawacz z przerwami przez pięć lat. Budował statek i od nowa swoje życie. – Czułem się jakbym stawiał swój dom. Każdego dnia cegiełka, po cegiełce. Ojciec Bogusław, a po nim kapitan, zaszczepili we mnie marzenia, dali pracę, nauczyli czegoś nowego… Człowiek nie miał czasu na głupie myśli – przyznaje.
Zimą, w halach ogrzewanych przez jeden piec, heblowali, szlifowali, cięli, kleili, spawali… Sprzęt mieli amatorski, pożyczony albo zrobiony własnymi siłami. Nawet część ze 153 m. kw. żagli uszyli na wypożyczonej maszynie do szycia. Problemów nie brakowało. Żeby wykonać długie odcinki masztów, trzeba było w hali wyburzyć fragmenty ściany. Praca równolegle toczyła się w halach i pod foliowym namiotem na podwórzu, gdzie wyrastał szkielet konstrukcji.
- Maszty kleiliśmy z sosny metodą prasy próżniowej. Wszystko ręczna robota. Pomagało mi sześciu chłopaków z pensjonatu – mówi pracujący wolontaryjnie Stanisław Samsel, główny szkutnik i wykonawca masztów, doświadczony żeglarz, wieloletni bosman Yacht Klubu Polski w Warszawie.
Statek budowano sposobem gospodarczym, ale profesjonalnie. Jego projekt przygotował i podarował bezdomnym znany konstruktor inż. Bogdan Małolepszy. Jacht ma 17,1 m długości, 5,25 m szerokości, 1,6 m zanurzenia. Może nim podróżować do 20 osób. Nadzór techniczny nad budową sprawuje Polski Rejestr Statków.
- Od momentu rozpoczęcia budowy tak się zapamiętaliśmy w tej robocie, że uciekł nam gdzieś z wyobraźni oczekiwany przecież moment wodowania i pierwszego kursu po morzu. Potrzebowaliśmy oddechu. Trzy razy popłynęliśmy z bezdomnymi w morze. Jeden z nich, teraz już nieżyjący Sławek Maćkula, powiedział mi wtedy: „To ja musiałem się stać bezdomny, żeby do Szwecji przypłynąć na żaglu?!” – mówi Waldemar Rzeźnicki.