Ponoć są najlepsze w Warszawie. Z dworku w Sulejówku posyłał po nie sam Józef Piłsudski. Długie kolejki przed maleńką, rodzinną cukiernią Zagoździńskich na Woli ustawiają się nie tylko w tłusty czwartek.
Pączek Zagoździńskiego jest duży, z chrupiącą skórką, smażony tradycyjnie na smalcu i najczęściej jeszcze gorący, bo produkcja schodzi na bieżąco. Żaden słodki ulepek. W środku niezmiennie od lat wieloowocowa marmolada, u góry delikatny lukier.
O każdej porze po te pyszności wystaje kolejka: raz krótsza, raz dłuższa, a najdłuższa w tłusty czwartek, kiedy trzeba w niej stać nawet trzy godziny. W tym jedynym dniu w roku - chociaż zaplecze smaży 8 tys. brązowych kul - sklep wprowadza limit: klient może kupić maksymalnie 20 pączków i jednego „do ręki”.
Stołek babci Hani
Cukiernia przy Górczewskiej jest otwarta od godz. 9 „do ostatniego pączka”, czyli zazwyczaj do godz. 14-15.
Jeśli przed drzwiami stoi wytarty, drewniany stołeczek, to znaczy, że pączki jeszcze są i sklep jest otwarty. Na tym stołeczku siadała babcia Hanna, kiedy jako seniorka rodu już nie dawała rady sprzedawać.
Ale cukiernia pozostała jej całym życiem, aż do końca. Wraz z rodzicami pomagała w jej odbudowie po wojnie, a potem w przenosinach na ul. Górczewską, kiedy władze PRL skonfiskowały lokal przy Wolskiej.
Przeprowadziła firmę przez powojenną biedę i trudności z zakupem surowców, czasy komuny, gdy prywatni właściciele byli na cenzurowanym i nakazano im ograniczenie produkcji, a nawet narzucono receptury, w których naturalne surowce zastąpiono sztucznymi.
- Babcia wiele przeszła. Była twardą kobietą, ale przy tym bardzo ciepłą. Zawsze elegancka, umalowana, uśmiechnięta - była prawdziwą przedwojenną warszawianką - wspomina wnuczka Sylwia. - Uwielbiała siadać na swoim stołeczku i rozmawiać z klientami. Do każdego, którego choć trochę znała, zwracała się „Kocie”. Wierzę, że wraz z moją mamą nadal siedzi na tym stołeczku i patrzy na swoją ukochaną cukiernię.
Po śmierci Hanny Zagoździńskiej-Grelof w 2007 r. interes przejęła jej córka Zenona Adamuszewska wraz z wnuczką. Kiedy zmarła mama - pięć lat temu - na cukierniczym posterunku pozostała Sylwia.
- Jestem jedynaczką i od dziecka wiedziałam, że niezależnie od tego, jaki zawód wybiorę i gdzie będę pracowała, kiedyś przyjdzie na mnie pora i przejmę cukiernię - mówi Sylwia, która podobnie jak jej matka i wuj Leszek, w pewnym momencie uczelniany dyplom schowała do kieszeni.
- Jako mała dziewczynka czasami pod koniec dnia liczyłam wujowi stosy monet. Gdy byłam nastolatką, babcia nie chciała, żebym pomagała w cukierni. Miałam się uczyć i korzystać z życia. Ale kiedy zmarła babcia, wuj i mama, przyszła pora na mnie.