Gdyby chcieć pokazać wszystkie świadectwa ratowania dzieci żydowskich, film Macieja Fijałkowskiego o m. Getter, Franciszkance Rodziny Maryi musiałby trwać nie 50 minut, a 50 godzin.
Czarno-białe obrazy z warszawskiego getta przyprawiają o ciarki, ale opowieści narratora i świadków pomocy, którą niosła jako przełożona zgromadzenia i warszawskiego domu, wprawiają już w osłupienie. Jak udało się jednej zakonnicy, niemal w centrum niemieckiej dzielnicy, ratować w ten sposób żydowskie dzieci?
- Żeby uratować jedną osobę, musiało być zaangażowanych 20-40 osób. Każda z tych pomocy mogła nawet dwa lata, ale gdyby łańcuch pomocy został przerwany, życie ratowanych i ratujących skończyłoby się w sekundę. Może ten fenomen konspirowania zawdzięczamy sześciu pokoleniom insurekcyjnym? - zastanawiał się podczas premierowego pokazu filmu w kinie Atlantic jeden z bohaterów, prof. Jan Żaryn. Dodawał, że nawet pytania mogłyby okazać się niebezpieczne, dlatego siostry nie dokumentowały swojej pomocy. "Czy przyjmie siostra błogosławieństwo Boże?" było jednym z tajemnych haseł, które oznaczało potrzebę przyjęcia kolejnego dziecka. Matka Getter, mimo zagrożenia śmiercią, zobowiązała się przyjąć każde dziecko wyprowadzone z getta.
Przyjmowała je od chwili niemieckiej decyzji o likwidacji żydowskiej dzielnicy. Mur getta przebiegał kilka metrów od Domu Centralnego Sióstr Rodziny Maryi przy ul. Żelaznej 97. Matusia rozsyłała dzieci do swoich licznych placówek wychowawczych, pomagała w wyrabianiu metryki chrztu. Na filmie pokazane są sceny, gdy dziewczęta przebierane są w czasie rewizji w zakonne habity, dzieci ukrywane są w piwnicach domów albo charakteryzowane, by udawały chore.
- Siostry musiały wymodlić to, bo żadne z tych dzieci nie zginęło, nie zostało odkryte. To tajemnica wiary i Bożej opatrzności. To historia traumy i panowania miłosierdzia w potwornym klimacie zła. Bez Kościoła nie byłoby tego na ziemiach Polski, nie dalibyśmy rady ich ocalić - podkreślał prof. J. Żaryn.