Współpracowniczka kard. Stefana Wyszyńskiego opowiedziała o świętości w codzienności Prymasa Tysiąclecia.
W ciągu dnia pracy na Miodowej odpoczywał od 20 minut do pół godziny po obiedzie, ale i wtedy zazwyczaj coś czytał. Pod wieczór czasem szedł do ogrodu, zawsze z różańcem. Był jakby otoczony Matką Bożą: pierścień miał z wizerunkiem Matki Bożej. W kaplicy miał jej oblicze, które zabierał wszędzie: na konklawe czy mniejsze spotkania, pociągiem czy samolotem. Tylko na Jasną Górę jej nie zabierał. Jedyny sport, jaki uprawiał, to były długie spacery. Kiedy jeszcze był silniejszy i przyjeżdżał do domu Instytutu, w Choszczówce pod Warszawą, lubił chodzić leśną drogą do stacji kolejowej. Czasami miałam szczęście towarzyszyć w większej grupie w tych wędrówkach. Bardzo lubił patrzeć na przejeżdżające pociągi. Mówił, że w dzieciństwie chciał być maszynistą. Do Rzymu też lubił jeździć pociągiem, bo „miał czas pomyśleć, popatrzeć na świat”. Umiał zachwycać się przyrodą: lasami, drzewami, kwiatami. Wiedział, jak się nazywają rośliny, kochał śpiew ptaków, doskonale rozróżniał ich głosy i melodie. W ostatnich dniach swojego życia poszedł jeszcze do ogrodu podziwiać drzewa, swoją ukochaną magnolię, która w czasie gdy umierał, cała okryła się białymi kwiatami. To była ta świętość na co dzień. W jednym z kazań mówił, że szukamy definicji świętości. A właściwie wystarczyłoby powiedzieć, że to miłość do Boga i do ludzi. Taka świętość jest dostępna dla wszystkich. Taką miłością Prymas żył codziennie - zakończyła Anna Rastawicka.