O swojej wierze pisał wierszami. Prostymi, żeby trafiły do profesora i pięcioletniego szkraba. 15 lat temu odszedł ks. Jan Twardowski.
Z Warszawą związany był przez całe życie. Urodził się w kamienicy przy ul. Koszykowej 20, potem uczył się przy ul. Elektoralnej, w klasie matematyczno-przyrodniczej Gimnazjum im. Czackiego, na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim, a pod koniec okupacji wstąpił do tajnego Seminarium Duchownego. Księdzem został 4 lipca 1948 r. Na pierwszej placówce, w parafii w Żbikowie, uczył religii w szkole specjalnej, później katechizował młodzież w gimnazjum na Woli. Był wikarym w kościołach: św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, Matki Bożej Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie, Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim. Od 1959 r. aż do emerytury był rektorem kościoła sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Prowadził duszpasterstwo dzieci, był spowiednikiem w szpitalach, a także wykładowcą i wychowawcą wielu pokoleń warszawskich kleryków.
Słynął z niezwykłego poczucia humoru. Kiedy w 1999 r. Katolicki Uniwersytet Lubelski przyznał mu tytuł doktora honoris causa, laureat skomentował to z właściwym sobie humorem: "Jestem już leciwy, to znaczy otoczony pleśnią, grzybami i honorami".
Czy może nas dziwić, że ks. Twardowski, który bez przerwy zapraszał do spojrzenia na świat i wiarę oczami dziecka, ukochał właśnie Różaniec? I to odmawiany czasem najzupełniej mechanicznie, bez głębszej refleksji? Ksiądz poeta mówił, że Różaniec to klucz do Pana Boga, bo istotą tej modlitwy jest trzymanie się, trwanie, wierność, choćby po ciemku. Ks. Janowi z Krakowskiego Przedmieścia Różaniec wydawał się też modlitwą najbardziej aktualną. „Dzisiaj człowiek jest zalatany. Nie ma czasu na dokładną modlitwę, ani na rozmyślanie. Otoczony interesantami, tysiącem spraw, może tylko chwycić się Różańca, gdziekolwiek jest, i budować sobie dach nad głową, celę, małą kapliczkę, miejsce gdzie nagle może się znaleźć i odetchnąć Bożą atmosferą obecności Jezusa i Matki Bożej”.