Tę historię Jerzy opowiedział tylko "Gościowi Niedzielnemu". Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś, kogo reanimowali przez 1,5 godziny, po czterech dniach wstał o własnych siłach.
Kabel elektryczny na polu miał leżeć pół metra dalej. Stojący w pobliżu szwagier usłyszał nagle rozdzierający krzyk. Nie zapomni go do końca życia, podobnie jak widoku Jerzego, którego dłonie zacisnęły się na rękojeści świdra. Widział, jak ogromny ból przeszył twarz Jerzego i skurczył jego mięśnie. Odciągnął go ostrożnie. Domyślił się, że musiał trafić na przewód i że porażenie prądem wysokiego napięcia 360 V może skończyć się źle. Do czasu przyjazdu karetki reanimował go na zmianę z właścicielem terenu. Cztery kilometry z Łańcuta karetka pokonała w mig.
Policjant, który poinformował Elżbietę o wypadku męża, uprzedzał, że stan jest krytyczny i że musi się spieszyć, jeśli chce zobaczyć go żywego. Kiedy kobieta wbiegła na oddział, została poproszona przez lekarza do sali, gdzie trwała reanimacja Jerzego. Lekarz poprosił, by coś do niego mówiła, cokolwiek. Ale nie była w stanie wykrztusić nawet słowa. Pobladła jedynie i usłyszała, by opuścić salę. Reanimacja trwała bardzo długo. Lekarz mówił, że jeśli uda się „złapać męża na respirator”, to zostanie odwieziony do Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie na OIOM.
Jeszcze w drodze do szpitala dzwoniła do swoich sióstr. Błagała o modlitwę za Jurka. Niemal natychmiast podjęto nowennę za wstawiennictwem m. Elżbiety Róży Czackiej u Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach i józefitek z Krakowa, do których należały dwie rodzone siostry Elżbiety. Na drugi dzień zjawiły się też w Łańcucie.