Tę historię Jerzy opowiedział tylko "Gościowi Niedzielnemu". Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś, kogo reanimowali przez 1,5 godziny, po czterech dniach wstał o własnych siłach.
Doktor ze szpitala w Łańcucie, gdzie Jerzy trafił zaraz po wypadku, aż oparł się o futrynę drzwi. Przyglądał się długo i wnikliwie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, by tak szybko wracał do zdrowia ktoś, kogo ledwie pięć dni wcześniej reanimował przez półtorej godziny i komu udało się przywrócić krążenie krwi do obrzękniętych płuc i mózgu. Tymczasem Jerzy o własnych siłach stał przed nim, jakby nic się nie wydarzyło.
27 lipca 1998 r. Jerzy miał mieć wolny dzień. Nie mógł jednak odmówić szwagrowi, który prosił o pomoc przy wykonaniu zlecenia w jego firmie budowlanej. Zadanie było proste, chodziło o odwierty pod słupki ogrodzeniowe na jednej z działek w okolicy. Jerzy pamięta, że przyjechał do pracy i złapał za ręczny świder. Pracy przyglądał się właściciel działki. Szło dobrze, więc powiedział żonie, że będzie niedługo z powrotem. Ale coś poszło nie tak. Obudził się – wbrew lekarskim prognozom – trzy dni później na OIOM-ie rzeszowskiego szpitala.