Tę historię Jerzy opowiedział tylko "Gościowi Niedzielnemu". Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś, kogo reanimowali przez 1,5 godziny, po czterech dniach wstał o własnych siłach.
Opuszczał szpital, jakby nigdy nie przeżył porażenia prądem i jakby kilka dni temu nie musiał stoczyć walki o życie.
– Nie miałem nawet śladów poparzeń na rękach. Może bolała mnie nieco klatka piersiowa. To wszystko, ale nie pamiętałem żadnego innego bólu – ani z chwili wypadku, ani później. Także po przebudzeniu nie miałem żadnych dolegliwości. Niezwykłe jak na kogoś, komu stanęło serce, kogo przywieziono w krytycznym stanie z obrzękiem mózgu, płuc i innych narządów wewnętrznych. Poprawa zdrowia następowała bardzo szybko, ale do dziś ten dramatyczny rozdział mojego życia znam tylko z opowieści – wspomina.
Wypadek Jerzego istotnie zmienił życie całej rodziny. On nie mógł znaleźć zatrudnienia, więc pracę musiała podjąć pani Elżbieta, ale od wypadku mieli poczucie, że w najtrudniejszych sytuacjach nie są sami. – Nigdy nie miałem wątpliwości, że to matka Czacka i nowenna sióstr franciszkanek z Lasek przyczyniły się do mojego wyzdrowienia – mówi Jurek. Wierzy, że w życiu nie ma przypadków i każdy musi sam „dojść do swojego miejsca”. – A myśmy trafili do Lasek – dodaje.
Już kilka tygodni po wypadku, podczas wizyty w Laskach u rodzonej siostry Elżbiety, nawiedzili grób matki Czackiej na niewielkim cmentarzu w Laskach, na terenie ośrodka dla niewidomych. Dziękowali przez łzy. Teraz mają okazję modlić się przy jej sarkofagu znacznie częściej.