Tę historię Jerzy opowiedział tylko "Gościowi Niedzielnemu". Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś, kogo reanimowali przez 1,5 godziny, po czterech dniach wstał o własnych siłach.
Jerzy i Elżbieta byli cztery lata po ślubie. To dla niej przeprowadził się na Podkarpacie. Ich syn miał wtedy 2,5 roku. Młodej żonie zawalił się świat. Przepłakała kilka nocy.
– Będąc na oddziale w Łańcucie, gdzie trwała akcja reanimacyjna, doświadczyłem opuszczenia ciała i mogłem spoglądać na całą akcję z góry. Patrzyłem na Elę stojącą na szpitalnym korytarzu i nie rozumiałem, czemu płacze. Mnie w tym czasie było przecież tak dobrze... – wspomina Jurek.
Widział zespół lekarzy, którzy nadludzkim wysiłkiem starali się przywrócić mu funkcje życiowe. Obrzęknięte płuca nie mieściły się niemal w klatce piersiowej. Podobnie mózg, serce i inne organy, które wyglądały jak poparzone i były mocno opuchnięte. Lekarze nie chcieli wypowiadać się o rokowaniach, ale ich twarze mówiły same za siebie.
Elżbieta modliła się w tym czasie w kaplicy obok, przed obrazem Jezusa Miłosiernego, błagając o życie i zdrowie dla męża. Lekarzom po długim czasie reanimacji udało się podłączyć Jerzego do respiratora. Tak przewieziono go do szpitala wojewódzkiego. Rentgen pokazał plamiste zacienienia na płucach (być może efekt ognisk pourazowych lub zapalnych). Był wciąż na granicy śmierci. Ale otaczała go modlitwa.